Zapomniane ziołolecznictwo
Spośród najbardziej efektywnych „kuracji” zielarskich wybijają się na przedzie cztery: europejska (ludowa), rosyjska (ludowa), indyjska Ajurweda (która zasadniczo jest medycyną – przeprowadzane są operacje, diagnozy stawia się w oparciu o wygląd dłoni, oczu, języka) oraz adekwatne do Ajurwedy chińskie zielarstwo.
Nasze rodzime zielarstwo jest mocno ograniczone odnośnie używanych środków oraz celów jakie chce osiągnąć. Przykładowo, Rosjanie w swoich fitoterapiach jawnie stosują środki trujące by wywołać reakcję obronną organizmu. Polskie zielarstwo w dobie postępu medycy wyzbyło się jednak ziół, które mogą być trujące, takich jak Lulek, Pokrzyk i im podobne. Meandry zapomnienia objęły również lecznicze grzyby, minerały oraz „odzwierzęce” medykamenty takie jak pajęczyny (antybiotyk), salamandry, ropuchy, psy, niedźwiedzie. Dla obruszonych tą kwestią dodam, w przenośni, że byłem „szpakami karmiony”.
Wierzenia i magia ludowa zawsze były obecne w sferze zielarstwa. Z tego powodu mamy szereg zarówno „debilnych” (efekt placebo), jak i genialnych kuracji zielarskich. Według mnie, powinniśmy się stosować do nauk Ajurwedy. Opisuje ona 90% naszych pospolitych ziół, a niestety nasza własna wiedza spłonęła na stosach średniowiecza. Wbrew obiegowym wyobrażeniom większość znanych nam ziół to zioła występujące wokół skupisk ludzkich, pospolite chwasty oraz rośliny „zamorskie” – wysiewane na domowym balkonie czy nawet hektarami pielęgnowane na polach uprawnych. Sporo wiedzy odnośnie obecnego zielarstwa zachowały mury klasztorów, zapewne adaptując ludowe przepisy lub poprzez pewne formy mistycyzmu odkrywając je na nowy np. niezawodne przepisy ojca Klimuszko. Kolejnym względnym mitem jest kwestia mocy ziół „z borów”. Oczywiście, istnieją potężne zioła występujące na mokradłach, bagnach i tak dalej, jednak najprościej mówiąc – z biegiem historii większość najpotężniejszych ziół stała się po prostu przyprawami.
Posiadamy własne zielarskie „skarby”, których może nam pozazdrościć sama wspomniana wyżej Ajurweda.
Wśród naszych rodzimych przypraw mamy leśne jagody jałowca – przyprawę o tyle potężną, że mało które inne zioło działa leczniczo na nerki tak silnie (w nadmiarze jednak wręcz trująco). Warto wspomnieć o jego zastosowaniu w przetwórstwie domowym. Dotyczy to szczególnie mięsa – jałowiec zabija baterie jadu kiełbasianego (tworzą śmiertelne toksyny), dzięki czemu możemy bezpiecznie konsumować nawet babcine piętnastoletnie „konserwy” bez konserwantów. Posiadamy własne zielarskie „skarby”, których może nam pozazdrościć sama wspomniana wyżej Ajurweda. Takim skarbem jest na przykład glistnik jaskółcze ziele, którego sok „wypala” brodawki, a napary czasami potrafią wyratować z beznadziejnych dolegliwości wątrobowo-trzustkowych. Wspomniany glistnik po części jest trucizną. Rosyjskie zielarstwo stosuje to ziele obecnie w lewatywach, które to rzekomo „leczą” polipy oraz nowotwory okrężnicy. Warta nadmienienia jest także kolejna trucizna – wrotycz. Stosowany zewnętrznie odstrasza komary i szereg innego robactwa, wewnętrznie natomiast działa przeciwrobaczo, przeciwgrzybicznie oraz ogólnie wzmacniająco, przez żołądek do serca. Większość „ziół” które nie powodują drastycznych zaburzeń na stałe zawitało w naszej kuchni np. groch (bogaty w krzem i cynk), fasola (zapobiega kamicy nerkowej), zapomniana gryka (układ krążenia), gorczyca (musztarda – leczniczo na wątrobę) czy nawet antydepresyjny i działający leczniczo na nerki chmiel zawarty w piwie. Warte podkreślenia jest to, że zielarstwo chińskie oraz indyjskie uważa nerki za najważniejszy organ, w którym ma być zawarta cała energia życiowa. Jednak wbrew pozorom znają jedynie garść „ziół”, które działają leczniczo na dolegliwości związane z nerkami np. znany również nam buzdyganek. Możemy nadmienić, że nasza czereśnia (owoc), malina (liść), jeżyna (owoc i liść) działają osłaniająco na nerki, nie wspominając o przytuli, nawłoci czy korzeniu perzu. Czyli cudze chwalicie, swego nie znacie. Warto pamiętać o dobroczynnym działaniu na choroby krążenia jemioły, konwalii, głogu, dzikiej róży oraz serdecznika (nerwica serca). Z kwestii śmiesznych, a istotnych – polskie lasy ofiarowują nam również całą gamę unikalnych środków na rozwolnienie takich jak owoce i kora kruszyny pospolitej oraz szakłaka pospolitego. Osobiście radziłbym jednak posługiwać się bardziej „kolcami” aloesu oraz niezawodnymi naparami z liścia senesu. Kruszyna i szakłak o ile byłyby pomocne np. przy zatruciu rtęcią, raczej są zbyt radykalne w działaniu, a na pewno zbyt uciążliwe – kuracja z nimi w roli głównej, mimowolnie skończyłaby się tygodniem z „mokrymi bąkami”.
Wydaje mi się, że żyliśmy w symbiozie z danymi ziołami, dzięki czemu odnosiliśmy obopólne korzyści.
Zioła, jak i reszta natury, nas otaczają. Nie dostrzegamy ich jednak, zazwyczaj interesując się nimi dopiero gdy jest już za późno. Szczerze – zioła działają wolniej niż leki, czasami nawet nie działają. Pierwszy miesiąc zazwyczaj „odtruwają” organizm, dzięki czemu ewentualnie mogą zacząć działać. Dla przykładu: pospolitość występowania krwawnika przy siedzibach ludzkich nie wydaje mi się przypadkowa. Krwawnik, który leczy niemalże wszystko, jest nie do odnalezienia w odludnych głuszach. Wydaje mi się, że żyliśmy w symbiozie z danymi ziołami, dzięki czemu odnosiliśmy obopólne korzyści. Pomost ten został zerwany, najpierw chrześcijańskim mieczem, później ludzką pychą – większość leków to w istocie syntetyczne odpowiedniki ziół, które rosną pod Twoim śmietnikiem. Większość ludzi akceptuje myśl, że dane drzewa były święte. Ruguje jednak ze swojego umysłu, że rośliny, szczególnie te lecznicze, również były przedmiotem kultu. Kult obejmował nawet kamień po którym bezwiednie codziennie stąpamy. Zapewne tracąc tą więź, straciliśmy również najważniejszą część siebie.